Pielęgnacyjne impresje z Tajlandii

177

Azjatyckie twarze starzeją się inaczej. Jednak dzięki temu oferują nam niezwykle istotną lekcję o tym, na co koniecznie trzeba zwrócić uwagę, pragnąc zachować młodszą twarz na dłużej.

Twarze Tajek, Wietnamek czy Japonek bardzo długo pozostają wolne od zmarszczek. Nawet dobrze po pięćdziesiątce. Natomiast wiek widać przede wszystkim po grawitacyjnym opadaniu twarzy.

My, kobiety Zachodu, mamy tendencję do kojarzenia walki z przedwczesnym starzeniem z dbaniem wyłącznie o kondycję skóry, podczas gdy jest ona zaledwie jednym z dwóch kluczowych elementów młodego wyglądu.

Dlatego też tak wiele wysiłku, jako twórczyni metody Yogattractive, opierającej się na ćwiczeniach (jodze) twarzy, wkładam w uświadamianie kobietom, że mięśnie od obojczyków w górę warto ćwiczyć. Wtedy dłużej pozostają jędrne, broniąc się przed grawitacją. To jest ten drugi element.

Podczas gdy natura zapewniła naszym Azjatyckim siostrom skórę dość grubą i gęstą w porównaniu z naszą, zarówno one, jak i my za priorytet powinnyśmy uznać stan mięśni twarzy. Tutaj nie ma drogi na skróty, choć codzienny trening to zaledwie 5 minut dwa razy dziennie. Teraz jednak wybierzmy się na małą pielęgnacyjną wycieczkę po Tajlandii.

Bangkok

To często pierwszy przystanek podróżnika. Ja sama, dotychczas Tajki znałam głównie ze zdjęć, choć z paroma zaprzyjaźniłam się w Indiach. Teraz Ping i Nong zostały moimi przewodniczkami po świecie urody.

Kosmetyczne imperium

Pięć pięter samych kosmetyków: słoiczków i buteleczek z serum, kremami i balsamami powoduje mój zawrót głowy. Każdy obiecuje wyjątkowe działanie. Ma zlikwidować trądzik, wybielić, odżywić, ochronić. Wśród sklepowych regałów – tłumy kobiet w poszukiwaniu spełnienia marzenia o skórze jak jedwab. I tutaj rodzi się pytanie: dlaczego na ulicy widać tyle buź z wypryskami, przebarwieniami lub o wyraźnie zmęczonej cerze? Skoro mamy specyfiki „na wszystko”, to co jest nie tak? Czy zawartość tych wszystkich opakowań naprawdę nam służy? Ja także „kupiłam marzenie”: kosmetyki ze śluzu ślimaka, tutejszy kosmetyk nr 1!

Być jak Królewna Śnieżka

Kobiety na całym globie trapią przebarwienia. A cała Azja chce mieć cerę jak najjaśniejszą. Niemal każdy kosmetyk, z dezodorantem włącznie, zawiera środki odbarwiające skórę. Jako że śluz ślimaka słynie z właściwości pielęgnujących, gojących i wybielających właśnie, popyt na niego rośnie. Skąd taki pomysł, by aplikować tę dziwną substancję na twarz? Otóż mieszkańcy wiosek azjatyckich zauważyli, że zraniona skóra błyskawicznie się goi w kontakcie ze ślimakiem. Bawiące się nimi dzieci (pamiętasz z dzieciństwa, jak pozwalałaś winniczkowi wędrować po dłoni?) przypadkowo pozbywały się śladów po oparzeniach i zadrapaniach. Tak zaczęły się eksperymenty, które przyszły i do nas. Francja i Polska także stały się producentem cennego śluzu! Podobno jednak tropikalne ślimaki wygrywają, a tajskie są czempionami jakości śluzu. Zawsze niestety trapi mnie tylko pytanie: ile zbawiennej kryptozyny znajduje się w proponowanych nam kremach? Większość producentów o tym nie informuje. Pokusa jest jednak zbyt wielka i wychodzę z centrum handlowego z naręczem maseczek i serum!

Śluz ślimaka zawiera elastynę, kolagen, kwas glikolowy i alantoinę, a oprócz nich przeciwutleniacze, witaminy, oligoelementy, białka o różnych masach cząsteczkowych, antyproteazy, mukopolisacharydy, naturalne antybiotyki skuteczne m.in. przeciw bakteriom Escherichia Coli, Staphylococcus Aureus i Pseudomona Aeruginosa, które najczęściej występują w przebiegu infekcji skórnych. W śluzie są też glikokoniugaty, czyli czynniki wzrostu aktywności fibroblastów.

Te komórki skóry odpowiadają za proces syntezy nowego kolagenu, kwasu hialuronowego, ułatwiają też migrowanie keratynocytów, co przyczynia się do szybszego gojenia ran i uszkodzeń.

Kolagenowe szaleństwo

Azja docenia kolagen od tysiącleci. Mowa o tym jedynym skutecznym, czyli przyjmowanym doustnie. Tajlandia słynie ze swoich sosów i zup na bazie skór, żołądków i płetw rybich, gdzie kolagenu znajduje się najwięcej oraz innych „przysmaków” z chrząstek, łap i uszu, na które nawet najbardziej mięsożerne z nas się nie skuszą. Ciekawostka: w mięsie kolagenu prawie nie ma. Problem z tą molekułą w stanie naturalnym jest także taki, że bardzo słabo wchłania się z pożywienia i około 75% opuszcza organizm bez korzyści dla niego. Dlatego przełomem stała się hydrolizacja cząsteczki, dramatycznie zwiększająca jej wchłanialność. Sęk jednak w tym, że jest to proces kosztowny i wielu producentów oszczędza, nie rozdrabniając kolagenu dostatecznie.

Faktem jest natomiast, że sklepowe półki w tajskich sklepach uginają się od kolagenu – i tego bioprzyswajalnego, morskiego, i z innych zwierzęcych źródeł.

Piękna i bezpieczna

Tutaj trzeba dodać słowo przestrogi. Choć nie ma wątpliwości, że rybi kolagen na skórę działa jak lifting, dodając młodzieńczej elastyczności, musimy zdawać sobie sprawę, że źródłem są rybie skóry, czyli partie wchłaniającej najwięcej zanieczyszczeń i metali ciężkich z wody. Dlatego postanowiłam na własne oczy zobaczyć hodowle ryb w Tajlandii. Ostrzegano mnie, że będzie to szok… i był. Oszczędzę Wam opisu zapachu i widoku. Ten kraj jednak eksportuje tani kolagen także do europejskich, w tym polskich producentów. Dlatego też powinnaś żądać certyfikatu, że ryby pochodzą z europejskich, kontrolowanych hodowli, zanim kupisz swoją butelkę kolagenu (najlepszy jest pitny). Stąd wraz z mężem podróżujemy z miesięcznym zapasem „Eliksiru dla pięknej cery” Yogattractive. Do śniadaniowego smoothie w sam raz!

Kolagen to naturalnie występująca w ludzkim ciele substancja nazywana białkiem młodości, stanowiącym około 30% wszystkich białek ludzkich. Objawem jego braku są zmarszczki, efekt „papierowej skóry”, cellulit, osłabienie włosów oraz bóle stawów. Pierwsza pisemna wzmianka o „wywarach piękności” pochodzi z I wieku p.n.e.!

A tajski masaż?

Oczywiście, bez wzmianki o nim nie może się obyć. Tajlandia słynie z głębokich masaży całego ciała, ku mojemu rozczarowaniu natomiast metody manipulacji manualnej twarzy są bardzo podstawowe.

Istnieje jednak tajski masaż twarzy, który mnie zachwycił, a mianowicie masaż ziołowymi „stemplami” ciepłymi i chłodzonymi. Trudno na niego trafić, jednak tę „zdobycz” przywiozę już niebawem do Polski. Udało mi się skończyć kurs masażu takimi stemplami, toteż zostanie włączony do repertuaru Yogattractive w formie automasażu.

Co mnie urzekło?

Takie stemple możesz przygotować sama ze świeżych lub suszonych ziół z dodatkiem miodu i kamfory. Ich zapach przyprawia o zawrót głowy! Składniki tradycyjnych stempli mogą być niełatwe do zdobycia, bo wszystko jest świeżutkie: trawa cytrynowa, tłuczony czarny sezam, kurkuma, imbir i miód. Oczywiście możesz użyć suszonych składników albo kreatywnie zastosować polskie odpowiedniki. Taki kompres jest antyseptyczny, kojący i odżywczy. Nie ma w nim żadnych składników chemicznych, co dla mnie jest najwyższą rekomendacją. Cera po nim jest wyraźnie nawilżona i gładka.

Przebieg masażu

Zaczynamy od… śpiewania krótkiej mantry, która wprowadza nas w świat troski i łagodności okazywanej samej sobie i wszystkim stworzeniom wokół. Dla człowieka zachodu zestawienie modlitwy i masażu jest dość egzotyczne, toteż naturalnie nie ma przymusu stosowania tego pierwszego kroku. Kolejny etap to oczyszczenie twarzy i przygotowanie świeżych stempli. Umieszczamy przygotowane skarby natury w kwadracie płótna i zwijamy w formę widoczną na zdjęciu. Następnie kompres zostaje podgrzany na parze po uprzednim zamoczeniu w wodzie. Potem przykładamy go do buzi, szybko póki gorący, wolniej w miarę stygnięcia. Następnie masujemy kolistymi ruchami unoszącymi tkanki. Po takim masażu otwarte pory łatwiej jest oczyścić, a napięcia mięśniowe znikają bez śladu. W tym momencie wiele osób… zasypia. Stemple wkładamy do zamrażarki.

Kolejnym etapem jest nakładanie na twarz trzech past ze świeżych składników, w tym jogurtu, miodu, pasty z tamaryndowca, kurkumy, soku z limonki lub pomidora oraz białej glinki. Pasty są wcierane kilkoma technikami manualnymi.

Po ich zmyciu następuje chwila akupresury i nałożenie maski ze schłodzonych ogórków. W czasie jej działania masowane są ramiona i skóra głowy. Takie to proste, a tak dobroczynne dla cery i samopoczucia…

Na koniec masujemy zimnymi stemplami i voila! Spojrzenie w lustro stanowi prawdziwą przyjemność.

Zrób to sama

Masaż nie jest trudny. Można go nieco skrócić i uprościć, dostępne są też gotowe stempelki. Używamy ich do pięciu razy i przechowujemy w lodówce.

Pasty-maseczki mogą być świetną zabawą, jako że rodzime, ekologiczne owoce i warzywa, które mamy w kuchni są z reguły także pożywką dla cery. Pamiętajmy, że skóra powinna być skolonizowana przez korzystne dla niej bakterie. Konserwanty w kosmetykach, choć są koniecznością, działają na wszystkie drobnoustroje, te chorobotwórcze i te cenne. Dlatego nasze babcie wiedziały, co robią, stosując „jadalne” maseczki i toniki!

Odchudzające czary

Na koniec coś dla uśmiechu. Przyznam, że troszkę rozbawił mnie widok plasterków na… pępek. Mają stymulować energię chi, pobudzać metabolizm i odchudzać. Jak to byłoby łatwo i miło: jeść pączki i frytki, nie ruszać się, bo mamy cud-plasterek! Żartuję oczywiście. To znów jest jednak lekcja, że wszędzie szukamy dróg na skróty, by oszczędzić sobie wysiłku naturalnego dbania tak o twarz, jak i ciało.

Mam wielką nadzieję, że dążenie do holistycznego i indywidualnego pojmowania urody rozpowszechni się u nas i każda kobieta odnajdzie przyjemność w ruchu i bogactwie zdrowych posiłków, tych priorytetów dla naszego piękna. I tego Wam życzę na ten rok ze słonecznej Tajlandii.

Olga Szemley
Twórczyni Yogattractive (yogattractive.com), autorskiej metody anti-agingu jogi twarzy. Przez 12 lat prowadziła badania nad kobiecymi rytuałami pielęgnacyjnymi na pięciu kontynentach. Autorka książki „Rytuały Piękna. Joga twarzy metodą Yogattractive” wyd. Virgo.